Burger
Close
Jan Możdżyński, Kinga Nowak “Hot Stuff”, Widna, Kraków

“Hot Stuff”
Jan Możdźyński, Kinga Nowak

Otwarcie wystawy: 06.03.2020, godz. 19.00
Widna, ul. Grzegórzecka 31, Kraków

Tekst: Aleksy Wójtowicz

Chcąc cokolwiek powiedzieć Wam o rzeczach, powinienem sięgnąć do źródła wszystkich rzeczy – ich etymologii. Jak mówił swego czasu Horacy: „od jajka aż do jabłek”, od greki i łacin poprzez hegle i wittgensteiny. Jednak im dalej w ten ciemny las spiętrzonych znaczeń i erudycji wzmocnionej internetowymi wyszukiwarkami, tym bardziej oddalamy się od jajek. Co to są te jajka, jeżeli nie są to owalne rzeczy powstałe w ptasich zakamarkach, które to jedni jedzą, bo lubią, a drudzy nie – bo nie lubią, nie mogą albo nie chcą? Właściwie są to rzeczy, skrywające w sobie potencjalność: jeśli nie kurczątko, to ucztę, a jeśli nie ucztę to przynajmniej pokaźny stos znaczeń i przesądów. W ten sposób, obchodząc się smakiem, przechodzimy od materiału na jajecznicę do przedmiotu rozważań o praprzyczynie i etycznych obciążeniach związanych z czymś tak banalnym jak jajko. Zamiast niego podstawmy cokolwiek – jabłka, butelkę piwa, glinianą figurkę, krzesło, albo dajmy na to – oponę. Czego chcą od nas rzeczy, skoro W. J. T. Mitchell stwierdza, że obrazy mają wobec nas jakieś roszczenia? Co ma na myśli Anna Tsing, pisząc, że „zboża udomowiły człowieka”, a zgagogenne magdalenki dla Prousta stały się punktem wyjścia do intensywnej retrospekcji? W końcu pojawia się i strzelba Czechowa, która musi wypalić, skoro już wisi na ścianie. U Bruno Latoura, jak i Jamesa Gibsona podział na naturę żywą i nieożywioną rozpada się na części pierwsze – rzeczy posiadają sprawczość i scenariusze użycia, wikłając człowieka w gęstą sieć zależności – od zbóż po magdalenkę. Są i jajka i jabłka, które skłoniły Horacego do ukucia bon motu, którym sztorcuje się niecierpliwych, chcących zacząć biesiadowanie od deseru.

Jeśli założymy, że rzeczy mają sprawczość, stąd niedaleko do stwierdzenia, że mają duszę. Nie brnijmy jednak w ontologiczne subtelności – zobaczmy, co artystom i artystkom zrobiły rzeczy, do czego ich zmusiły tony rupieci, przyczyniając się do powstania nowych przedmiotów. Choć nadal żyjemy w czasach, gdzie suszarka na szklanki czy krzesło (a co dopiero pisuar lub puszka z hipotetyczną kupą!) budzi niezmiennie żywe emocje, to Luc Boltanski zauważył, że tym, czym żyje historia i teraźniejszość sztuki są przedmioty. To sztuka z całym arsenałem jej robotnic i adoratorek przypisała sobie zdolność oddzielania przedmiotów od dzieł, którą to moc porównać można wyłącznie do rozróżniania magicznych artefaktów od obiektów neutralnych, a sterty kości i szmatek od relikwii wielu stopni. Żarliwe kłótnie o to, czy kamień lub płótno pokryte farbą jest bardziej sprawcze lub obdarzone specjalnymi właściwościami od innych są fundamentalne dla naszego życia wśród przedmiotów. Ale nie wyklucza prawdziwości stwierdzenia, że są kompletną stratą czasu.

Właściwie ciężko powiedzieć, czy artyści i artystki są bardziej podatni na rzeczy od innych osób. Jednak utarło się, że umieją oni wykorzystać potencjalność skrytą w przedmiotach – z ciastka zrobić tekst kultury, a ze strzelby zasadę fabuły. Już starożytni musieli przeczuwać, że myśląc o młotku, wszędzie będzie widziało się gwoździe – a widząc przedmioty będziemy chcieli je użyć. Artystkom i artystom przypada rola przechwytywania rzeczy, aby nadać im podmiotowość – bo czym innym nazwać pomysł namalowania obiektu w taki sposób, aby ktoś (i to nie dla żartu) umieścił taki wizerunek w szacownej instytucji i otoczył opieką na długie lata. Lub stłuc kineskop telewizora w ten sposób, aby o nim pisano dysertacje. Lub – chociażby – ulepić takiego pieska, aby rodzona matka targała go ze sobą na drugi koniec świata. Rzeczom przypisujemy takie znaczenie, że niemożliwym byłoby, aby w nich nie drgnął ani jeden atom w zdziwieniu nad takimi obyczajami. Ludzie wśród rzeczy są uznawani za zupełnych dziwaków.

Na co jednak były mi te wszystkie antyczne jajka i współczesne młotki? Ich status w oczach artystki lub artysty urasta do tego stopnia, że uwiecznia je i stawia przed innym, aby ta osoba patrzyła i reagowała, myślała o nich, przeklinając w duchu tego, kto je wytworzył lub pragnąc je posiąść na własność. I tak właśnie się dzieje, kiedy Jan Możdżyński maluje tygrysa z etykiety chińskiego piwa, duch kubka po kawie czy demoniczną butlę wody – malując je tworzy ich emocjonalne podobizny, usprawiedliwiając powody, dla których zaludniły płótna. Nie ma w tym chęci złapania rzeczy w prymitywną pułapkę unieruchomienia ich w fotograficznej lub fotorealistycznej stop-klatce, ani naiwnej próby zwymiarowania ich i opisania takimi, jakie się obiektywnie wydają. Oddanie głosu emocjom zawartym w przedmiotach – czy to ich własnym (o posiadanie których posądza je Możdżyński) czy tym, które do nich żywimy – to kolejny ukłon raz w stronę subiektywnej, a raz relatywnej natury rzeczy. Coś prawdziwego może się kryć w dziecięcym przeczuciu, że porzucony pluszak roni łzy, a dywan, przez który rozbiliśmy sobie kolano jest zwyczajnie złośliwy. Uczucia, które wkładamy w relacje z przedmiotami ewidentnie domagają się odwzajemnienia. Z drugiej strony, artysta sam złapany w jeden „z możliwych scenariuszy użycia” (to jest: namalowania przedmiotu) potwierdza, że kreacja ex nihilo (że tak z łacińska się wyrażę) w świecie rzeczy jest niemożliwa. Tworzenie nowych rzeczy z grubsza polega na dostrzeganiu braku wśród obecnie dostępnych lub wyczulenie na niewykorzystane szanse drzemiące w innych – doprowadzić do spotkania maszyny do szycia z parasolem to po prostu, dostrzeżenie kolejnej możliwości, jaką nam dają przedmioty. Jako podmiot i to wstydliwie przyznając ludzki, nie wiem, czego chcą od nas rzeczy, jednak ewidentnie z wzajemnością nie dają nam spokoju.

Inną strategią przemiany rzeczy w inne rzeczy posługuje się Kinga Nowak, ostatnio zafascynowaną światem popularnych gier, takich jak Minecraft i Pokémon Go. Artystka wyprowadza zastępy postaci z ciasnego świata ekranu w przestrzeń – pozwala dwuwymiarowym reprezentacjom fantazyjnych stworków zasiedlić realne miejsca, dać się dotknąć, czy dosłownie mówiąc – złapać. Jednak formą, jaką dla nich wybiera są kartony, które składa na wzór papierowych modeli zabawek. Przekształcenie bajecznie obłych pokémonów w kanciaste kształty tektur nadaje im nowego charakteru – stają się totemami – wiszącymi w swojej stylistyce gdzieś pomiędzy eksperymentami kubizmu a calderowskimi rzeźbami kinetycznymi. W przeciwieństwie do artystów i artystek chętnie przenoszących bestiarium wirtualnej rzeczywistości w skali 1:1, Nowak w swoich rzeźbach powraca do problemu dwuwymiarowości w przestrzennych realizacjach, w dodatku nie ukrywa prostoty, jaka stoi za jej zabiegami. Proste są formy, proste są same tektury użyte do ich skonstruowania, prosta jest również paleta barw, którymi je pokrywa. W ten sposób rzeczy, które obiektywnie nie istnieją (jakimi, z całym szacunkiem, są pokémony) stają się realne, pomimo sprowadzenia ich do zestawu barwnych płaszczyzn w wielowymiarowej przestrzeni. Realne, choć nie realistyczne, rzeczy można dotknąć, drżą od naszych kroków i trzaśnięć drzwiami, w dodatku – co istotne dla jungistów i jungistek – rzucają cień. No i rzecz jasna, nie są tym, czym się na pozór wydają.